1 lis 2015

"Dior and I"

Słyszeliście kiedyś o Syndromie Stendhala? Ten termin, podobno kiedyś oficjalnie uznawany za medyczny, powstał z inspiracji życiem słynnego pisarza romantycznego. Oznacza chorobę spowodowaną przytłoczeniem zbyt dużą ilością piękna. Stendhal przeżywał ją podczas pobytów we Florencji i doświadczania tamtejszej architektury. Mnie też dopadło to wstrętne choróbsko, ale na szczęście nigdzie nie musiałam wyjeżdżać - wystarczyła jedna wizyta w kinie. 


Z modowego punktu widzenia Kraków nie był najlepszym miastem do mieszkania, ale miał swoje plusy. Szczególnie, gdy zbliżał się festiwal kina niezależnego Off Camera. Tegoroczna edycja odbyła się w pierwszej połowie maja i została wzbogacona o sekcję "Moda na ekranie". Główną atrakcją miał być dokument "Dior and I", który cieszył się ogromnym zainteresowaniem. W wyniku błędów technicznych i ogólnego chaosu organizacyjnego problemów z kupnem biletów było hohoho i jeszcze więcej. Mnie samej nie udało się ich dostać, mimo ogromnych starań i prób przekupstwa wolontariuszy całą zawartością torebki. Potem ogłoszono, że cała pula została wyprzedana i w końcu straciłam nadzieję na spotkanie z Diorem. Myślałam, że już pozamiatane... ALE NIE! Festiwal ukłonił się w stronę widzów i zaaranżował dodatkowy seans, już w dniu zamknięcia. Paradoksalnie okazało się, że warto było pocierpieć, bo ostatnia projekcja odbyła się na gigantycznym ekranie Kina Kijów. Ten film aż się prosił o taki entourage! I choć od tamtego czasu minie zaraz pół roku, to wszystko pamiętam doskonale. Naprawdę niezapomniane przeżycie!

Dlaczego piszę o tym właśnie teraz? Ponieważ kilka dni temu ogłoszono, że dyrektor kreatywny Diora, Raf Simons, odchodzi ze stanowiska po niemal czterech latach współpracy. Oficjalnym powodem rozstania były kwestie osobiste oraz niemożliwość pogodzenia pracy dla Diora z prowadzeniem własnej marki. Kulisów i prawdziwych motywacji nie poznamy nigdy. Wcześniej kojarzony raczej z minimalizmem, w 2012 roku zastąpił Johna Galliano - wielką osobowość, wręcz ikonę, która niestety musiała usunąć się ze względu na głośny skandal o zabarwieniu antysemickim. Sprawa była komentowana przez kilka ładnych tygodni, zyskując przy tym oczywiście zwolenników, jak i przeciwników decyzji o natychmiastowym zwolnieniu Galliano (Karl Lagerfeld był oburzony). Marka musiała podjąć kroki w celu załagodzenia sytuacji i wybrała Simonsa - skromnego, spokojnego, przeciętnie wyglądającego Belga. W tym właśnie momencie rozpoczyna się akcja filmu.

8 tygodni - tyle czasu dano Simonsowi na stworzenie jego pierwszej kolekcji. Kolekcji haute couture na sezon jesień/zima 2012/2013. Obserwujemy go od powitalnych uścisków z pracownikami przez kreatywne burze mózgów, pierwsze projekty, przymiarki i dobór pokazowej scenerii po zaprezentowanie efektów finalnych na wybiegu. Bardzo podobało mi się to, że kamera nie skupiała się tylko na dyrektorze kreatywnym, który bez wątpienia i tak był głównym bohaterem całego tego zamieszania, ale śledziła także zarząd, asystentów, krawców. Świetny  był też brak tanich chwytów i naciąganych zwrotów akcji, jaki często można spotkać w produkcjach dokumentalnych. Tutaj wystarczyło napięcie i stres towarzyszący wszystkim pracownikom, którzy w pocie czoła pracowali od pierwszego dnia właściwie aż do ostatniej minuty przez pokazem.

Niesamowicie ciekawi mnie zawsze proces prowadzący projektanta od wstępnych koncepcji po gotową wizję. Gdzie wyszukuje pomysły, skąd czerpie inspiracje, w jaki sposób pracuje. Tutaj tego nie zabrakło. Z filmu dowiadujemy się, że Raf nie szkicuje wcale. Pracuje na zbiorach przeróżnych zdjęć, które mają uchwycić klimat, o jaki mu chodzi. Na potrzeby swojego debiutu zagłębił się w archiwum Diora, żeby po swojemu zrozumieć i zreinterpretować "ducha" marki. Przed podjęciem ostatecznej decyzji à propos wyglądu kolekcji przygotował 12 różnych plików zdjęć, które następnie wręczył swoim pracownikom. Na ich podstawie stworzyli kilkaset szkiców, spośród których Raf wybrał kilka najlepszych. Komunikację z zespołem opiera na takich właśnie praktykach oraz rozmowach, rozmowach i jeszcze raz rozmowach.


Ujmującą i wyróżniającą cechą filmu jest szczerość. Kulisy pracy nie wydają się być zanadto wybielone, a sam Simons nie jest kreowany na superbohatera, który bez żadnych przeszkód osiąga wszystkie zamierzone cele. Momentami jest wręcz odwrotnie: gdy Raf wścieka się na innych, gdy jego osoba irytuje wszystkich wokół, gdy ze stresu płacze tuż przez rozpoczęciem pokazu. Praca pod tak gigantyczną presją rządzi się swoimi prawami i reżyser wcale nie próbował tego ukrywać. Film aż kipi od emocji, wciąga od pierwszej minuty. Parę razy wyciągałam telefon tylko po to, żeby sprawdzić, ile czasu zostało do końca. Nie było to jednak powodowane znużeniem, ale świadomością... że kiedyś będę musiał wyjść z tej sali. Było mi cholernie przykro, że tamto magiczne półtorej godziny musiało się skończyć.

Jak to zazwyczaj bywa z tego typu filmami, ciężko jest je gdziekolwiek namierzyć. W kinach - brak, online - brak, w sklepach - brak. Z tego co się orientuję, w Polsce wyświetlano go tylko przy okazji festiwalów w Krakowie i Warszawie. Zostają więc zakupy online - "Diora.." znajdziecie np. na Amazonie (niestety bez polskich napisów).


Wracając do samego pokazu, nie przesadzę mówiąc, że jego oprawa była s p e k t a k u l a r n a . Z resztą, co ja się tu będę silić na opisy, które i tak nie oddadzą nawet ułamka klimatu. Zerknijcie na to sami:


Pierwszą reakcją Anny Wintour zaraz po wejściu do budynku było zdziwienie zapachem unoszącym się w powietrzu. Ściany żywych kwiatów musiały naprawdę niesamowicie pachnieć. Raf wiedział, jak zrobić odpowiednie wrażenie na gościach (nie mówiąc już o jego zdolnościach perswazyjnych, które sprawiły, że zdołał przekonać zarząd do takich wydatków). Pokaz był jednym z największych wydarzeń tamtego sezonu. Wszyscy umierali z ciekawości, jaki będzie Dior w rękach Simonsa i nie zawiedli się. Wzbudził podziw gości i krytyków. "Spełnił wszelkie oczekiwania i nie tylko - to piękny hołd złożony Diorowi, mieszanka współczesności, szlachetności i zaskoczenia z lekkością" mówiła redaktor Vogue'a Lucinda Chambers.

Rzadko płaczę na filmach. Czasem zaszklą mi się oczach na typowych wyciskaczach łez. Ale żeby dokument? Cóż, stało się, przeżyłam swój pierwszy raz. Niczym Stendhal zostałam przytłoczona ogromem piękna, na jakie nie byłam przygotowana. Bez przerwy podkręcane emocje znalazły swoje ujście w cudownie nakręconej scenie finałowej. Nie mogę też nie wspomnieć o muzyce, której do dziś regularnie słucham. Stworzyłam nawet playlistę (klik). Kto by pomyślał, że Burial czy Aphex Twin tak świetnie wkomponują się w taki rodzaj filmu?



Z perspektywy czasu uważam, że "Dior and I" był jednym z najlepszych dokumentów zaglądających za kulisy branży, jakie oglądałam. Pozornie banalna, choć wciągająca fabuła przedstawiona bez zbędnego nadęcia i koloryzowania, możliwość obserwacji pracy z jednym z najstarszych i najbardziej prestiżowych domów mody, a do tego zwalające z nóg kreacje w pięknej oprawie. Jeśli tylko będziecie mieli okazję, musicie go zobaczyć! 

Ode mnie 11/10


"Dior and I" (2014)
reż. Frédéric Tcheng

4 komentarze:

  1. Zwykle nie pochlipuję czytając bloga... nawet wyjątkowego - zatem najwyraźniej przyszedł i na mnie czas :-) Dziękuję za tę relację. Florystyczna wspaniałość stworzyła chyba "mode na kwiatowe ściany" i marzy mi się choć raz być na zywo przy takiej realizacji... no dobra choć podobnie wspaniałej.

    pozdrawiam kwieciście

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mocno chcę obejrzeć, ale nigdzie nie mogę go znaleźć :c

    http://coeursdefoxes.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety... sama chciałabym obejrzeć go ponownie. Można kupić na Amazonie! :)

      Usuń

4 komentarzy