1 cze 2015

LONDYN

Rok marzenia, trzy miesiące planowania, czatowania na stronach tanich linii, oszczędzania... a wyjazd trwał cztery dni. Dzisiaj obudziłam się już w swoim łóżku i miałam wrażenie, że w żadnym Londynie mnie nie było. Niestety, myśląc o czymś nieustannie i mając ogromne nadzieje łatwo o rozczarowanie. Mnie na szczęście spotkało tylko niedowierzanie. Dawno nie przytrafiło mi się tyle fajnych rzeczy w tak krótkim czasie! Smutno mi trochę, że już po wszystkim, ale to chyba normalne po powrocie do szarej rzeczywistości i letniej sesji na horyzoncie. 

Tak jak wspominałam Wam na Facebooku, wyjazd zaczęłam planować w momencie ogłoszenia, że wystawa "Savage Beauty" poświęcona twórczości Alexandra McQueena zostanie otwarta w Londynie. Obiecałam sobie, że pojadę i bardzo miło spełniało mi się to marzenie. Właściwie podwójnie miło, bo to była moja pierwsza zagraniczna podróż, na którą sobie w 100% zarobiłam #dorosłość

Dziś jednak chciałabym poopowiadać Wam o mieście i miejscach, które odwiedziliśmy. Wystawę zostawiam na osobny wpis! Aha, z góry przepraszam za zdjęcia. Nie mogłam zabrać ze sobą aparatu, więc ratowałam się telefonem (a że nie jest to żaden najnowszy smartfon to wyszedł trochę efekt kalkulatora/ziemniaka).

Już na samym początku spotkała nas bardzo miła niespodzianka, ponieważ przypadkowo dostaliśmy miejsca w pierwszym rzędzie w samolocie. Nie ma to jak powiew luksusu w postaci "premium seats" tanich linii lotniczych. Ale my i nasze wyprostowane nogi nie narzekaliśmy. Przylecieliśmy w środku dnia, więc żeby nie marnować cennego czasu wybraliśmy się na spacer. Ponieważ nie była to nasza pierwsza wizyta w tym mieście, odpuściliśmy sobie Big Beny, Buckinghamy i inne takie. Wpadliśmy w odwiedziny na kampus uniwersytetu Queen Mary w Mile End, który skojarzył mi się z Amsterdamem (obok akademików był kanał, łódki i małe kaczuszki!). Wieczór spędziliśmy w Camden. Ze względu na późną porę, większość miejsc była już zamknięta, ale jeszcze się załapaliśmy na fish&chips i pyszniutkie calzone.


Drugi dzień był najbardziej intensywny i zdecydowanie najprzyjemniejszy. Rano pojechaliśmy do muzeum Victoria and Albert - mojego ulubionego. To właśnie tam prezentowano "Savage Beauty". Z przezorności kupiłam bilet dopiero na 13:00 w obawie, że gdyby metro wybuchło, Tamiza rozlała się, taksówkarze rozpoczęli strajk, a ja musiałbym się czołgać przez pół miasta to nie wyrobiłabym się szybciej. Na szczęście żadna z tych sytuacji nie miała miejsca, więc korzystając z paru wolnych godzin obeszłam część wystawy stałej muzeum. Z podniecenia, że tak niewiele dzieli mnie od "spotkania" z Alexandrem McQueenem kompletnie zapomniałam o zwiedzeniu stałej ekspozycji poświęconej historii mody, ale nie jest mi jakoś szczególnie przykro, bo "Savage Beauty" było... no po prostu WOW. O 12:45 grzecznie ustawiłam się w kolejce, żeby równo kwadrans później wejść t a m . Ledwo mogę się powstrzymać od napisania czegoś, wiecej, ale buzia na kłódkę! Jedzemy dalej :) 

Po wystawie, nabyciu kilku pamiątek związanych z nią i uzupełnieniu kolekcji pocztówek nadszedł czas na szoping. Doszłam do wniosku, że jak już wydawać to na całego i najlepiej jednego dnia załatwić wszelkie większe wydatki. Podjechałam na Oxford Street, żeby w końcu zobaczyć na żywo sklep & Other Stories, do którego wzdychałam do tej pory online. No powiem Wam, że mogłabym się tam regularnie zaopatrywać, ale jakoś tak wyszło, że ostatecznie zakupów dokonałam w niezawodnym Topshopie. Na pewno coś pojawi się w najbliższej stylóweczce. 

Wieczorem znów wylądowaliśmy w Camden, tym razem już nie z mojej inicjatywy. Zostałam zaproszona do kina na "Mad Maxa" w czy de i chociaż na początku trochę kręciłam nosem (no bo kino akcjiiii??) to ostatecznie naprawdę mi się ten film spodobał. Także jako filmoznawca gorąco polecam :D


Musicie mi wybaczyć zdjęcia posadzek, ale mam słabość to kafelek i mozaik. Starałam się je ograniczać do minimum. Ok, dzień trzeci również rozpoczęliśmy kulturalnie. Naładowaliśmy baterię przy pomocy bardzo obfitego english breakfast i z fasolką w brzuchu ruszyliśmy do The National Gallery obejrzeć stałą wystawę. Nie od dziś wiadomo, że Anglia jest w posiadaniu jednych z największych zbiorów sztuki. Minęliśmy więc trochę ładnych obrazków na ścianach np. taki, taki, taki czy taki.

Nie mogę też nie wspomnieć o fantastycznym projekcie, jakim jest Shaun in the City, czyli ponad sto rzeźb Baranka Shaun'a pomalowanych przez artystów, projektantów, celebrytów. Projekt objął Londyn oraz Bristol i zakończy się licytacją tychże baranków. Cały dochód zostanie przeznaczony dla organizacji charytatywnej Wallace & Gromit's Children's Charity i Children’s Hospital Charity. Póki co tropienie kolejnych baranków cieszy turystów (a mnie - psychofankę tej bajki - to nawet bardzo :D). Naszego pierwszego Shauna odkryliśmy właśnie przy galerii sztuki. Więcej o projekcie przeczytacie tutaj. O Londynie można mówić wiele złego, ale należy z niego brać przykład choćby w kwestii otwartości na współpracę z artystami i dystansu do przestrzeni miejskiej.    

Późnym popołudniem pojechaliśmy do bardzo malowniczej dzielnicy Richmond, w której dosłownie każdy metr kwadratowy czekał gotowy na kręcenie filmu lub sesje zdjęciowe. Serduszko mi pękało, że nie miałam aparatu, żeby pokazać Wam tamtejszy klimat. Pojechaliśmy tam nie tylko oglądać urocze domki, ale również (a raczej przede wszystkim) po to, żeby zjeść. Jedzenie przede wszystkim, wiadomo. Naszym celem była Wagamama, czyli sieć lokali specjalizujących się w kuchni japońskiej. Chyba zostanę fanką!


Nadszedł dzień czwarty, czyli ostatni. Czasu mieliśmy malutko, bo już o 15 mieliśmy wsiąść w busa na lotnisko. I na pożegnanie z Londynem stała się rzecz niesamowita. Przypadkowo trafiliśmy w miejsce, które bardzo chciałam zobaczyć, ale odpuściłam sobie z braku czasu nie sprawdzając nawet na mapie jego ulokowania. A tu nagle, szukając w centrum jakiegoś fajnego jedzonka (z tej relacji zaczyna wynikać, że właściwie nie robiliśmy nic innego :D) weszliśmy wprost na Carnaby Street. Żeby było mało, stał tam kolejny Baranek Shaun! Moje wewnętrzne dziecko prawie się posikało z radości. Okazało się, że Carnaby Street jest obecnie kolejną zakupową ulicą zdominowaną przez sieciówki, ale nie o sklepy mi chodziło. W latach 60. było to centrum Swingującego Londynu, hippisów i modsów z najfajniejszymi knajpkami, klubami, butikami. Jak ja bym chciała się znaleźć na tej wersji Carnaby Street!

W okolicy trafiłam też na butik Lazy Oaf - marki, której kibicuję już od kilku lat, a nawet nie wiedziałam, że mają fizyczny sklep. Ten przy Ganton Street to ich jedyny. Mogłam nie wydawać kasy wcześniej... peszek.

zdjęcia: Łukasz Piotrak (merci!) i ja

No i tak to było w Londynie :) Musieliśmy niestety odpuścić sobie bardzo wiele atrakcji ze względu na brak czasu, ale ja nie żałuję, bo zrobiliśmy naprawdę sporo fajnych rzeczy. Żadne miejsce mnie nie rozczarowało, a główne punkty na liście "to do" odhaczyłam. Teraz nie pozostało nic innego, jak zacząć zbierać kasę na kolejne wyjazdy. W końcu wakacje dopiero się zaczynają!

Mam nadzieję, że relacja Was nie znudziła. 
Wpis o wystawie już za kilka dni!

11 komentarzy:

  1. Jejku, super, zazdroszczę wycieczki :)
    Pozdrawiam serdecznie, Mój blog/ KLIK :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Totalnie, totalnie zazdroszczę! Ciągle się wybieram i ciągle zamiast w końcu pojechac, to wydaję kasę na kolejną torebkę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem zdania, że największą kasę warto inwestować w doświadczenia i wspomnienia, więc gorąco polecam. A w Londynie jest tyle przeróżnych atrakcji, że naprawdę każdy powynajduje coś dla siebie. No i całkiem łatwo upolować tanie bilety lotniczne:)

      Usuń
  3. cudowny pobyt! :)
    zapraszamy w wolnej chwili :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nigdy nie byłam w Londynie. Obfotografowanie kamienic - moje marzenie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To koniecznie poobserwuj Alę z Alicepoint na snapchacie, bo ona regularnie nagrywa londyńskie kamienice :)

      Usuń
  5. Pozazdrościć wyjazdu. Szczególnie zwiedzanych miejsc. Naprawdę fantastyczny post. Chciałoby się zobaczyć więcej!
    Pozdrawiam i zapraszam do mnie.
    http://gabriel-data.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Super, że miałaś taki ciekawy wyjazd. Sama bym gdzieś pojechała. Ogólnie Londyn jest przyjemnym miastem, ale moim faworytem jest nadal Amsterdam i Praga;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem Cię doskonale, bo Amsterdam jest cudny... ale jednak nie zapałałam do niego aż TAKĄ miłością. To pewnie przez brak aż tak dużego "zaplecza modowego". A w Pradze jeszcze nie byłam, ale tyle osób mi ją poleca, że zacznę się poważnie zastanawiać.
      Buziaki!

      Usuń
  7. Londyn to pierwsze miejsce po Paryżu, które chcę odwiedzić <3

    OdpowiedzUsuń

11 komentarzy